Najnowsze wpisy


odwilż
Autor: cyniczna
29 grudnia 2009, 14:12

Za oknem plucha. Słoneczko rozpuszcza i tak przybrudzony już i zdeptany śnieg. Tyci się dzisiejszy spacer nie podobał - zwyła się jak przed wyjściem, więc na dworze już się nadmuchała i nie spała. Za to śpi teraz w domu w gondoli he :) Słodka Moja...

 

Luby przyniósł kwiaty na przeprosiny "Przecież Cię kocham, przecież o tym wiesz".

 

Kwiaty by mnie nie udobruchały, ale zjednoczyło nas cudze nieszczęście i chęć niesienia pomocy. Zmarła sąsiadka - 36 lat miała. Zmarła przy porodzie... chociaż nie, nie przy porodzie, ale w efekcie pęknięcia macicy. Lekarze zignorowali bóle brzucha u kobiety noszącej piąte dziecko. Kiedy zdecydowali się na cesarkę, dla niej było już za późno. Dziecko - chłopiec żyje... Pięcioro małych szkrabów, samotny popijający ojciec... No, nie przelewa im się. W sklepie zorganizowano zbiórkę pieniędzy dla nich, a ów samotny ojciec za zebrane pieniądze przyszedł kupić opał u Lubego... Luby wpadł do domu przejęty, chwycił Tycią i tulił bez słowa. Potem oznajmił, że on ten opał im w noworocznym prezencie da i czy nie ma w domu ubranek po Tyci, które mógłby zawieźć wraz z opałem. Dałam i ubranka, i paczkę nieruszonych pampersów...

 

Może to hormony, ale jak patrzyłam na Niego i Tycią wtuloną w rękaw Jego roboczej koszuli, to... odwilż... wybaczyłam... On Ją kocha. Nie wiem, czy to taki chwilowy zryw, chwilowe zjednoczenie. Nie wiem, czy to coś zmieni na dłużej w naszych wzajemnych relacjach i czy już jutro wszystkie dzisiejsze uniesienia pójdą w zapomnienie, ale dziś ogłaszam zawieszenie broni... Nawet obiad gotuję...

 

 

P.S. Trochę mnie nie było i nieco zaskoczył mnie fakt, iż tyle nieaktualnych linków mam... i nie podoba mnie się to!!!!

chwalipięta
Autor: cyniczna
28 grudnia 2009, 15:31

zgrzyt
Autor: cyniczna
27 grudnia 2009, 21:08

Sama siebie nie poznaję. Nie ma we mnie tej kobiety, którą byłam jeszcze rok, czy dwa lata temu... Nie ma we mnie ani odrobiny radości, ani trochę entuzjazmu. Czuję się wypalona.

Lampki na choince świecą jakby słabiej, odrobinę mniej smaczny był karp... Radości bożonarodzeniowej w sercu brak. Brak nawet tak typowej we mnie pogardy dla bumu bezsensownych i nadmiernych zakupów świątecznych. Jest smutek, dużo łez ukrywanych po nocach i na samotnych długich spacerach z Tycią.

Tycia... Moja Słodka Pocieszka... Tulę ją i kołyszę już nawet nie dla Niej i nie dlatego, że Ona tego potrzebuje, ale dla mnie samej. Ciepło Jej małego ciałka ogrzewa moje opustoszałe serce, koi nerwy.

Mam żal do męża. Żal o to, że swój urlop dwutygodniowy, jaki wziął dla mnie i dla Tyci po jej urodzeniu poświęcił na przenoszenie swej firmy, na załatwianie wielu jakże niezbędnych w tym czasie spraw zawodowych. Wracał do domu w okolicach godziny 22ej. A ja byłam sama... sama z Tycią, z obolałymi piersiami, z nawałem pokarmowym, z tyłkiem, na którym nie dało się siedzieć. A gdy ów Jego aktywny urlop się skończył, nadal załatwiał swoje interesy, zapominając w ogóle o tym, że ma córkę, żonę i dom. W moje urodziny nie dostałam nawet życzeń. Nie dba ani o mnie, ani o Tycią. I boli mnie to. Te jego powroty do domu o 22ej, 20stej... A seks... Od narodziny Tyci "kochaliśmy się" trzy razy, z czego zostałam potraktowana jak (i tu pozwolę sobie przytoczyć sformuowanie z zaprzyjaźnionego bloga) pojemnik na spermę - bez gry wstępnej, bez całusów, od tyłu i w trzydzieści sekund... Przelało mi się, kiedy nie zrobił zakupów na święta i był bardzo zdziwiony, że w ogóle kupić coś miał. Żal do Niego urósł we mnie tak, że wygarnęłam to wszystko w dzień przed Wigilią. Efekt: nie podzieliłam się z Nim opłatkiem, odzywam się jedynie służbowo (w sprawach związanych z dzieckiem głównie), nawet tv oglądamy osobno... Nie mogę na Niego patrzeć... I nie wiem, jakich zmian oczekuję. Czasami myślę, że lżej by mi było, gdyby się wyprowadził. Nie musiałabym dodatkowo po Nim sprzątać, gotować, ani prać, nie denerwowałabym się, kiedy wracałby po nocach i spał snem kamiennym, kiedy dziecko w nocy płacze. Nie drażniłby mnie tak bardzo Jego brak zainteresowania Tycią. Czasami lepiej jest, kiedy człowiek wie, że nie może liczyć na pomoc z żadnej strony i że liczyć może tylko na siebie.

Myślałam, że będzie lepszym ojcem, lepszym mężem.

Dużo żalu we mnie i nic bożonarodzeniowego w domu oprócz małej, sztucznej choinki...

Tyciu, w przyszłym roku obiecuję Ci lepsze Święta.

...i oto jesteś
Autor: cyniczna
22 października 2009, 07:01

16.10.2009r. o godzinie 19:03 przyszła na świat Maleńka Księżniczka. Waga urodzeniowa 3200g, długość 52cm, 10pkt w skali Apgar.

 

Drobniutkie ciałko, maleńkie rączki, tyci stópki... i TYLE TYYYYLLLEEE MIŁOŚCI.

Znacznie mniej optymistycznie
Autor: cyniczna
30 sierpnia 2009, 11:18

I mój brak optymizmu nie jest uzależniony bynajmniej od napięcia przedporodowego (bo go raczej nie czuję). Ot, awantura rodzinna - szumna i wielka niczym Dąb Bartek. Ośmielę się winę za awanturę zwalić na matkę i brata mego młodszego.

Uważam, że wykazałam się znaczną, ponad dwutygodniową cierpliwością słuchając bez słowa utyskiwań na Lubego. Wysłuchiwałam teorii matki na temat tego, jak to Luby nic nie robi, do domu wraca po nocach, jak to mnie o nawale pracy okłamuje, a Jego samochód wcale nie stoi w zakładzie i innych tego typu bzdur. Niestety słuchanie tego trzeci tydzień pod rząd urosło mi maksymalnie.

 

Cała sprawa oparła się o remontowany/przebudowywany garaż. Matka zaczęła mieć pretensje, że Luby z bratem młodszym istniejący garaż do połowy rozebrali, dach ściągnęli i na tym koniec, robota im się w rękach nie pali, że głupki, że durnie, że nie trzeba było zaczynać, skoro żaden nie ma czasu tego skończyć. Oczywiście brat wyszedł z tego obronną ręką, gdyż on by robił, gdyby nie Luby i Jego wieczny brak czasu.

No, przepraszam bardzo, Luby ma własną działalność, rozbudowuje firmę, ma wiele zamówień i nie może sobie pozwolić w chwili obecnej na przebieranie w zamówieniach i odmawianie. Wręcz przeciwnie zapierdala w zakładzie od świtu do nocy i jeśli jakiś klient potrzebuje "na jutro", to na jutro ma. Tak się zarabia na renomę firmy i na przyszłych kontrahentów.

Jednakże brat po reprymendzie od matki nagle zabrał się do kontynuowania remontu. A że opierdol zebrał, to oczywiście szukał ujścia dla złości i znalazł. A właściwie nie znalazł piły i wiertarki, które mu nagle potrzebne być zaczęły. Owy niezbędny sprzęt u Lubego w zakładzie zalegał, więc brat zadzwonił do Lubego z ryjem. Darł się na Niego nie przebierając w słownictwie tak głośno, że słyszałam to na piętrze w domu (ba, mogłabym to nagrywać z jakością dolby surround). Dowiedziałam sie między innymi, że Luby jest "chujem, ciulem, szmaciarzem" i że ma oddać wszystko w stanie nienagannym, że zapłaci za szkody etc.

Czy kogoś zdziwi fakt, że stanęłam w obronie Lubego? Nie spodobały mi sie te odzywki. Przestało mi się uśmiechać, jak Go zaczęli traktować (i matka i brat). Uważam, że każdy członek rodziny zasługuje na szacunek, a oni do Lubego z ryjem wylecieli. Jakby normalnie nie mogli z nim pogadać. Urosło mi to i powiedziałam, co o tym myślę. Przy okazji rzuciałam, że Luby na pewno piłę odda, a jak brat uważa, że ją zniszczył, to nawet mu kupi nową i wtedy będzie sobie mógł brat jedną piłę włożyć do prawego buta, drugą do lewego i będzie wyższy.

Matka oburzona, na obiad nie przyszła, bo "niech Luby potem nie mówi, że Go objadają".

Ja na to, że skoro tak wszystkim przeszkadza mój mąż i ja, to może się powinniśmy wyprowadzić. Wtedy matka zostanie sobie z bratem w zajebiście wielkim domu, o który tak zajebiście dbają wszak tylko oni oboje.

Tu matka zaczęła mi dziękować za takie traktowanie, wyrzucając mi, że przez nas (dzieci) ona sobie życia nie ułożyła, że zmarnowała je na trosce o nasze wychowanie, żeby dzieciom dobrze było i niczego nie brakowało, a my się jej tak odwdzięczamy i że "już jej dzieci własne pokazały na co je stać i kim ona dla nich jest". Taaaaa... (uwaga! potem się dziwicie, że na świecie istnieją seryjni mordercy, a psychiatrzy to taki popłatny zawód).

Pytam, dlaczego tak się zachowuje i dlaczego dzieci przeciwko sobie buntuje, dlaczego knuje jakieś spiski, szepta, kłamie i tu mówi inaczej, a za chwilę pójdzie na górę i powie coś zupełnie innego.

I się dowiedziałam, że ona wcale nie musi chodzić na górę (do mnie znaczy) i jej noga nie postanie u mnie nawet jak sie dziecko już urodzi. I się od tej pory ze wszystkiego rozliczać będziemy (też mi nowość, jakbym tu pasożytowała na niej... do wszystkiego się dokładam).

Pogratulowałam jej, w złości wyciągnęłam z szafy odłożone pieniądze (1000zł) i dałam jej jako zwrot kosztów, jakie poniosła na moje dziecko.

Usłyszałam, że jestem skrajnie bezczelna. Rano mi matka przyniosła pieniądze za więźbę i strop na garażu (ufundowane przez Lubego). Powiedziałam, że sądziłam, iż będę mogła korzystać z tego garażu, ale jak widzę, jednak nie, więc oczywiście pieniądze przekażę.

Do tej pory rozważałam przeprowadzkę jako opcję wariantową. Dziś jestem jej pewna. Co prawda śledząc to, co się na rynku dzieje uważałam, że nas z Lubym na kredyt nie stać, ale cóż... przyciśnięta do ściany jestem w stanie zaryzykować.

Niby człowiek wie, że z rodziną to najlepiej na odległość, ale ciągle popełnia te same błędy, ciągle się łudzi, że z jego rodziną jest inaczej... Cóż, z każdą jak widać tak samo.

Do tej pory nie mogę uwierzyć, że piekło rozpętało się dlatego, że przestałam milczeć i stanęłam w obronie męża. Podejrzewam, że powinnam była stanąć w obronie brata, poprzeć matkę i byłoby OK, ale się nie spodobało, że ktoś może mieć inne zdanie od zdania mej rodzicielki. Ale nie widzę w tym mojej winy. Uważam, że odpowiedzialność za zaistniały stan rzeczy (i umysłów) ponosi matka. Ona lubi od czasu do czasu taką wojenkę wywołać i lubi się przy tym wybielić.

Wszyscy źli, wszyscy niedobrzy, ona jedna sprawiedliwa i kryształowa. Swoich wad i win nie widzi, oczekuje, że ją przepraszać i prosić będziemy (my jako dzieci). Ogólnie winnie jesteśmy bezwarunkowe posłuszeństwo. Ponad to należy podzielać jej poglądy, posiadanie własnych poglądów jest karygodne.

Przeproszę? Nie. Za duża już jestem. Poza tym, jak już wspominałam, leczenie u psychoanalityka mam za sobą i nie mam potrzeby przepraszania i proszenia jej.

Ech, a Luby od środy przyszłej ma jakiś czterodniowy kurs... Będę sama w mieszkaniu siedzieć jak palec...

Nic to, bywało gorzej, jakoś to przeżyję... Na melisce, bo się martwię trochę, że przez te moje nerwy nadszarpane Dzidziuch też nie czuje się najlepiej.